Dzień 1 I Dzień 2 I Dzień 3 I Dzień 4 I Dzień 5 I Dzień 6 I Dzień 7 I Dzień 8 I Dzień 9 I Dzień 10 I Dzień 11 I Dzień 12
Dzień 11.
Ostatni dzień na Islandii to będzie polski dzień z naszym islandzkimi przyjaciółmi, bo Gudrun i Jan stali się nam tal bliscy, że z największą przyjemnością spędzimy z nimi ten czas.
Jedziemy do polskiego sklepu. Gudrun dzwoniła tam wcześniej i pytała, czy można kupić u nich kiełbasę. To duży sklep na przedmieściach (w samym centrum na głównej ulicy handlowej Reykjaviku jest mały polski sklepik, ale bardzo skromnie wyposażony, zapamiętałam z niego głównie majonez i keczup.
Polski sklep do któego jedziemy jest naprawdę duży, samoobsługowy, bardzo dobrze wyposażony. Przy okazji widzimy, czego brakuje Polonii mieszkającej w Rejkjaviku. Musztardy, keczupy, majonezy, napoje, mrozonki, kiełbasy, czipsy, przyprawy, wszystko tam było i wszystko bez wyjątku sprowadzane z polski, z polskimi etykietami. Nie mogę napisać, że to same polskie marki, bo literalnie wiele marek, które uważamy za polskie, jest w zagranicznych rękach. Ale sklep wyglądał naprawdę jak porządnie wyposażone delikatesy samoobsługowe.
Gudrun brała do ręki różne rzeczy i pytała nas co to jest i jak to się je. Dużo czasu spędziliśmy przy zamrażarce z pierogami. Opowiadałam jej o kolejnych nadzieniach (teraz ona czuła się tak, jak my do tej pory w islandzkich sklepach, nic nie rozumiała). Jagody, mięso, pierogi ruskie. W końcu stanęło na pierogach z kapustą i grzybami. Jak to przygotować? Wszystko dla niej było nowe.
Kiełbasy - spory wybór. Gudrun naładowała do koszyka kilka opakowań. Odkładaliśmy to, mówiliśmy, że naje się już jednym, ale i tak opakowania wracały do kosza.
Pokazuje mi na kaszankę i pyta co to jest. Mówię jej, że nasza kaszanka to coś takiego jak ten ich islandzki "zgniły rekin", Hákarl. Że ja uwielbiam kaszankę, ale wielu ludzi jej nie znosi, uważa za obrzydliwą. Szczerze jej opowiadam, że kolor kaszanki pochodzi od krwi. Gudrun ładuje kaszankę do koszyka. Tuż obok ląduje też salceson. Jestem z niej dumna.
Nasza islandzka przyjaciółka podtyka mi pod nos także słoik z bigosem. Bigos też uwielbiam, ale obawiam się, że jak zje taki ze słoika, zrazi się i nie będzie chciała już nigdy więcej spróbować prawdziwego bigosu, bo ten rzeczywiście wygląda blado. Odkładamy bigos, ale skoro jesteśmy już przy kwasie, wpadają nam w ręce ogórki kiszone? Co to? To takie polskie zepsute ogórki, lubimy je zjeść do wódki :) Ogórki lądują w koszyku.
Zgarniamy jeszcze musztardę i keczup. Gudrun pyta co jemy do kiełbasy, kaszanki, pierogów i całej reszty, może ziemniaki? Patrzę na wypchany kosz. Nie zjemy już nic więcej, uwierz mi, nie zmieścisz nawet kromki chleba.
Po południu (my w między czasie idziemy jeszcze ostatni raz na odkryty basen, zrobiły się z nas prawdziwie morsy) idziemy do Gudrun i Jana przygotować im polski obiad.
Walczymy we dwójkę w kuchni. Nasi gospodarze mają obawy co do jedzenia kiełbasy na surowo. Dla nich wygląda jak surowe mięso. Pieczemy część na patelni, część podajemy na surowo, jednak w tej postaci jemy ją głównie my z Pawłem. Na stole w końcu ląduje kwintesencja prawdziwej tłustej polskiej kuchni. Wszystko co pyszne i niezdrowe, czeka teraz na półmiskach. Mieszanka smaków, która może powalić najbardziej wytrwałych. Brakuje jeszcze tylko pączków :)
Nasi islandzcy przyjaciele jednak dają radę. Jan, nieostrzeżony na czas, smaruje musztardą pierogi z kapustą i grzybami, ale minę ma taką, jak ja, kiedy jadłam surowego rekina, okiem nie mrugnął.
Boże, mam nadzieję, że właśnie nie zabiliśmy w tych Islandczykach marzenia, aby poznać Polskę...
Jedziemy do polskiego sklepu. Gudrun dzwoniła tam wcześniej i pytała, czy można kupić u nich kiełbasę. To duży sklep na przedmieściach (w samym centrum na głównej ulicy handlowej Reykjaviku jest mały polski sklepik, ale bardzo skromnie wyposażony, zapamiętałam z niego głównie majonez i keczup.
Polski sklep do któego jedziemy jest naprawdę duży, samoobsługowy, bardzo dobrze wyposażony. Przy okazji widzimy, czego brakuje Polonii mieszkającej w Rejkjaviku. Musztardy, keczupy, majonezy, napoje, mrozonki, kiełbasy, czipsy, przyprawy, wszystko tam było i wszystko bez wyjątku sprowadzane z polski, z polskimi etykietami. Nie mogę napisać, że to same polskie marki, bo literalnie wiele marek, które uważamy za polskie, jest w zagranicznych rękach. Ale sklep wyglądał naprawdę jak porządnie wyposażone delikatesy samoobsługowe.
Gudrun brała do ręki różne rzeczy i pytała nas co to jest i jak to się je. Dużo czasu spędziliśmy przy zamrażarce z pierogami. Opowiadałam jej o kolejnych nadzieniach (teraz ona czuła się tak, jak my do tej pory w islandzkich sklepach, nic nie rozumiała). Jagody, mięso, pierogi ruskie. W końcu stanęło na pierogach z kapustą i grzybami. Jak to przygotować? Wszystko dla niej było nowe.
Kiełbasy - spory wybór. Gudrun naładowała do koszyka kilka opakowań. Odkładaliśmy to, mówiliśmy, że naje się już jednym, ale i tak opakowania wracały do kosza.
Pokazuje mi na kaszankę i pyta co to jest. Mówię jej, że nasza kaszanka to coś takiego jak ten ich islandzki "zgniły rekin", Hákarl. Że ja uwielbiam kaszankę, ale wielu ludzi jej nie znosi, uważa za obrzydliwą. Szczerze jej opowiadam, że kolor kaszanki pochodzi od krwi. Gudrun ładuje kaszankę do koszyka. Tuż obok ląduje też salceson. Jestem z niej dumna.
Nasza islandzka przyjaciółka podtyka mi pod nos także słoik z bigosem. Bigos też uwielbiam, ale obawiam się, że jak zje taki ze słoika, zrazi się i nie będzie chciała już nigdy więcej spróbować prawdziwego bigosu, bo ten rzeczywiście wygląda blado. Odkładamy bigos, ale skoro jesteśmy już przy kwasie, wpadają nam w ręce ogórki kiszone? Co to? To takie polskie zepsute ogórki, lubimy je zjeść do wódki :) Ogórki lądują w koszyku.
Zgarniamy jeszcze musztardę i keczup. Gudrun pyta co jemy do kiełbasy, kaszanki, pierogów i całej reszty, może ziemniaki? Patrzę na wypchany kosz. Nie zjemy już nic więcej, uwierz mi, nie zmieścisz nawet kromki chleba.
Po południu (my w między czasie idziemy jeszcze ostatni raz na odkryty basen, zrobiły się z nas prawdziwie morsy) idziemy do Gudrun i Jana przygotować im polski obiad.
Walczymy we dwójkę w kuchni. Nasi gospodarze mają obawy co do jedzenia kiełbasy na surowo. Dla nich wygląda jak surowe mięso. Pieczemy część na patelni, część podajemy na surowo, jednak w tej postaci jemy ją głównie my z Pawłem. Na stole w końcu ląduje kwintesencja prawdziwej tłustej polskiej kuchni. Wszystko co pyszne i niezdrowe, czeka teraz na półmiskach. Mieszanka smaków, która może powalić najbardziej wytrwałych. Brakuje jeszcze tylko pączków :)
Nasi islandzcy przyjaciele jednak dają radę. Jan, nieostrzeżony na czas, smaruje musztardą pierogi z kapustą i grzybami, ale minę ma taką, jak ja, kiedy jadłam surowego rekina, okiem nie mrugnął.
Boże, mam nadzieję, że właśnie nie zabiliśmy w tych Islandczykach marzenia, aby poznać Polskę...
9.02.2013 r.
Copyright © 2013 Strefa Obrazu. Wszystkie zdjęcia oraz teksty publikowane na tej stronie są objęte ochroną praw autorskich