E-mail, jeśli masz pytania, uwagi, pozdrowienia
Lubię Islandię
  • Start
  • Zorza polarna
  • Zwiedzanie
    • Mosfellsbær
    • Esja
    • Reykjanes
    • Złoty Krąg
    • Reykjavik
    • Baseny
    • Akranes i tunel
    • Gudrun i Jan
    • Poradnik
  • Smaki Islandii
  • Dziennik
    • 1. Pierwsze wrażenia
    • 2. Reykjavik i zorza
    • 3. Esja
    • 4. Reykjavik
    • 5. Złoty Krąg
    • 6. Wieloryb i maskonur
    • 7. Reykjanes
    • 8. Konie islandzkie
    • 9. Akranes i Mosfellsbær
    • 10. Ostatni raz Reykjavik
    • 11. Dzień polski
    • 12. The end
  • O nas
Dzień 1      I     Dzień 2      I       Dzień 3     I      Dzień 4      I       Dzień 5     I   Dzień 6     I     Dzień 7      I      Dzień 8     I     Dzień 9      I     Dzień 10      I     Dzień 11     I    Dzień 12

Dzień 2. 

Długo spaliśmy, ale kiedy obudziliśmy się po ósmej (czyli po dziewiątej polskiego czasu) wciąż było ciemno. Sklepy pozamykane. Wczoraj nie zdążyliśmy kupić pieczywa na kolację. Szybka decyzja - zjemy na śniadanie polski obiad. Przeglądamy nasze zapasy przywiezione z Polski, pada na kaszę gryczaną z sosem z proszku. 
Słońce wyskoczyło zza gór po 10. Piękny poranek. Piękna Esja - stara bazaltowa góra oddalona 10 km od nas. W dzień wygląda imponująco i dużo lepiej niż na każdym zdjęciu, które widziałam. 
Ruszamy do Reykjaviku, ale Paweł staje co 100 metrów, odwraca się i robi zdjęcie Esji. Tak będzie przez najbliższe dwa tygodnie. A i tak na żadnej fotografii nie zdołamy pokazać jaka naprawdę jest wielka i piękna. I groźna. Wygląda trochę wrogo. Skały i śnieg. Chcę tam pójść. Pójdziemy tam. 

Reykjavik, kiedy oglądałam mapy, był taki malutki. Łatwo było wszystko zaplanować. Wymyśliłam, że pojedziemy autobusem do końca miasta i będziemy powoli wracać w naszym kierunku zwiedzając po drodze. 
Punktem nie do ominięcia pierwszego dnia była Łódź Wikingów. Banalnie prosty plan z prostym planem miasta. 

Jednak szukanie Łodzi Wikingów, do której mieliśmy trafić przy okazji idąc od zachodu, kosztowało nas wiele kilometrów marszu pod wiatr. Zaplątaliśmy się w przemysłową część miasta. Miałam na nią tylko rzucić okiem, a okazała się niekończącą się pustynią. Każde miasto musi mieć takie miejsce. I od tego zaczął się nasz pierwszy dzień w stolicy Islandii. Kiedy w końcu po paru godzinach doszliśmy do Łodzi Wikigów, nogi wchodziły mi w d..., głowa łupała od wiatru, a ręce bolały od trzymania kaptura. 

Jesteśmy głodni. Ale wszystko wydaje nam się za drogie - jeszcze nie przywykliśmy do cen, ale czytałam, że można tanio chapnąć hot-doga. Kupujemy, wychodzi po kilkanaście złotych. Wiem, że Islandia słynie z tych hod-dogów i zaraz zwalę sobie na głowę krytyczne głosy, ale jest okropny w smaku :) To był nasz ostatni hot-dog. Wolę zamiast być cały dzień na diecie składającej się jedynie ze skyra...

Obserwuję miasto. W końcu wyszliśmy w tej przemysłowej dzielnicy i można przyglądać się ludziom. Szybko uczę się odróżniać mieszkańców Reykjaviku od turystów. Islandczycy biegają w trampkach, oczywiście bez czapek. Porozpinani. Dziewczyny pokazują odkrytą skórę na dekoltach jak w Polsce w kwietniu. Po mnie bardzo dobrze widać, że jestem turystką. Na czapkę mam naciągnięty jeszcze kaptur. Nawet nie jest tak bardzo zimno, temperatura wynosi ok 2 stopni. Tylko wiatr wdziera mi się wszędzie. Do tego spędzamy na dworze długie godziny - i tak już będzie codziennie. Chcę wierzyć, że nawet rasowe Islandki na wielogodzinne wypady ubrałyby dziś czapkę i szalik :) 

Dzień 2. godz. 22. 

Wychodzimy na spacer, tam, gdzie kończy się Mostfellsbaer.

Boże, jak mi się nie chciało. Nie miałam nóg po dreptaniu po asfalcie przez cały dzień. 
Zacisnęłam zęby. Jeszcze mam na tyle przyzwoitości, żeby odczuwać poczucie wstydu przed mężem, że pół świata przejechałam nie po to, żeby leżeć z nogami do góry. Nie ukrywam, że wcześniej zapałam w małą drzemkę, co mi się nigdy, ale to nigdy nie zdarza. 

Tłumaczyłam sobie, że ta dziwna ospałość jest wynikiem mieszkania nad oceanem. Najlepiej czuję się na wyższych wysokościach. Wychowałam się w górach i to jest jedyne miejsce w Polsce, gdzie nie przechodzę żadnej aklimatyzacji. Tutaj byliśmy kilka metrów nad poziomem oceanu. Można powiedzieć - depresja. 

W końcu zwlokłam się z łóżka. Ubrałam ciepło. I poszliśmy w kierunku ciemności, tam, gdzie kończy się Mosfellsbaer. 
Niebo czyste. Weszliśmy na łączkę. Po ciemku każda łączka wygląda na równą i przyjazną do chodzenia. 
Niebo gwieździste, jedna chmurka na horyzoncie. 
Wrócimy za chwilę do domu, tylko zróbmy zdjęcie tej chmurki. Chciałam koniecznie zdjęcie chmurki, bo wiem (bo się naczytałam), że jak jest taka słabiutka zorza, to wygląda jak mgiełka, chmurka i wcale nie lepiej niż chmura i nie ma efektu, ale na zdjęciu wyjdzie zielona. 
A ponieważ marzyłam całe życie, żeby zobaczyć chociaż taką chmurkę, więc każdą opcję trzeba było sprawdzić. 

Paweł rozpakowywał statyw a ja patrzę i patrzę na tę chmurkę. I patrzę. I widzę coraz więcej. Na jej końcu, za horyzontem rozjaśnia się słup śwatła. Jaki samochód ma tak silne reflektory... Nie... To niemożliwe.... To się nie dzieje naprawdę. Zaczynam dreptać w miejscu, chcę zawołać Pawła, pokazać mu ten rosnący słup światła... Ale zapomniałam słów... Drepczę tylko, Paweł to zauważa.... Nie wierzę...  Zaczyna się. To już nie mgiełka, nie dym. Zaczyna się widowisko o jakim marzyłam i które przerosło moje marzenia. 

Widzimy wschód zorzy. Zupełnie tracę panowanie nad sobą. Zapomniałam,  gdzie ustawia się czas migawki na aparacie, gdzie jest spust migawki. Stoję i patrzę na to, co się dzieje na niebie. Z podnóży Esji na horyzoncie wspina się na niebo coraz więcej świateł. Znikają. Zaczynają od nowa. Albo smuga pojawia się nagle zawieszona w powietrzu i rozprzestrzenia się, gęstnieje. Faluje, przesuwa się, odpoczywa. Zorza nam rośnie przed oczami. 

Od kiedy tylko dowiedziałam się jako dziecko, że istnieje na świecie zorza, chciałam to zobaczyć. Ten wyjazd to był odłożony o rok prezent na 30-te urodziny. Teraz stoję na - jak się później okaże - jakimś pastwisku, i widzę rosnącą i wciąż rosnącą zorzę. Nie mogę uwierzyć w to, co dzieje się nad moją głową. 

Całe życie o tym marzyłam i to właśnie się dzieje. Już wiem, że ten wyjazd był wart każdych pieniędzy. Że może sobie teraz padać do samego końca. Że właśnie stało się coś nieodwracalnego. Coś bardziej trwałego niż tatuaż. Coś co zostanie ze mną i nikt nigdy mi tego nie zabierze. Wiem, jak ważne są zdjęcia, dla nas są bardzo ważne, ale ja cały czas jestem porażona. 

Postanowiliśmy odbiec jeszcze dalej od miasta. Coś nam chrzęści pod stopami. Potem także zachlupocze. Mamy latarkę, rzeczka, ale do przejścia. Wspinamy się pod górę. 
Wieczór jest nasz. Zaczynamy. 

Więcej porad praktycznych oraz zdjęcia tutaj >>

PS 1. Obejrzeliśmy  miejsce , z którego oglądaliśmy zorzę, kilka dni później. To było najprawdopodobniej pastwisko dla owiec, a przynajmniej stare pastwisko. Ogrodzone płotem z drutu kolczastego. Między słupkami tylko w jednym jedynym miejscu drut był zerwany i my z naszym zezowatym szczęściem dokładnie w tę szczelinę trafiliśmy, kiedy tak biegliśmy na oślep z głowami do góry. W połowie łączki hasał sobie strumyk, w którym także nie wiem jakim cudem sę nie skąpaliśmy. Przekroczyliśmy go po kamieniach i suchych kępach traw, bardziej obawiając się, że może tam być, niż wiedząc, że jest. Szczęście sprzyja marzycielom. 

PS 2. Zrobiliśmy dobre zdjęcia. Ale to co widziały oczy jest dużo piękniejsze. 
Isladnia zrobiła nam prezent. Pokazałam rano Gudrun zdjęcia. Powiedziała, że takiej zorzy to ona jeszcze nie widziała -  "O mój Boże, a ja przespałam tę noc" .
Marzyłam o tym od dziecka. Ale nie sądziłam, że może być tak pięknie. 

Przerosło mnie to. 

01.02.2013 
Copyright © 2013 Strefa Obrazu. Wszystkie zdjęcia oraz teksty publikowane na tej stronie są objęte ochroną praw autorskich
Powered by Create your own unique website with customizable templates.