Dzień 1 I Dzień 2 I Dzień 3 I Dzień 4 I Dzień 5 I Dzień 6 I Dzień 7 I Dzień 8 I Dzień 9 I Dzień 10 I Dzień 11 I Dzień 12
Dzień 9.
Dziś jedziemy do Akranes.
W każdym przewodniku można przeczytać, że to zwyczajne miasteczko rybackie. Lubię zwyczajne miasteczka.
Więcej o naszej wycieczce do Akranes tutaj
W obie strony wybieramy się w podróż autobusem nr 57, który pachnie daleką północą, bo jedzie do Akureyri 350 km dalej. Stamtąd też wraca i przejeżdża przez Akranes. Ile się może spóźnić na takiej trasie zimą? Rozsiadamy się na przystanku o czasie, odpalamy papierosa, a autobus wyłania się zza zakrętu. Punktualnie.
Wracając, kiedy zbliżamy się się do naszego przystanku, wciskamy odpowiednio wcześniej guzik "Stop" i gramolimy się do wyjścia (na Islandii praktycznie wszystkie przystanki oprócz najgłówniejszych pętli są "na żądanie", już nie raz przez polskie przyzwyczajenie kierowca autobus nam zwiał, więc teraz bardzo uważamy). Kierowca jednak nie zatrzymuje się. Zorientował się, że był wciśnięty "stop" chwilę za późno. Chcieliśmy wysiąść na przystanku przy największej w kraju drodze, dwupasmowej w tym miejscu, szybkiej trasie. Kierowca coś do nas mówi po islandzku, a pasażer, młody rudy wiking tłumaczy nam "Kierowca mówi, że zawróci i Was wysadzi tam gdzie chcecie". Macham ręką, że w porządku, możemy się przespacerować, nic się nie stało. Na takiej trasie kierowca nie zawróci tak po prostu. Autobus jednak zawraca na najbliższym rondzie. Zatrzymuje się na wysokości naszego przystanku, otwiera drzwi, wypuszcza nas pod samym domem :) Potem także musi jechać do kolejnego ronda, inaczej nie zawróci. Obliczyłam na mapie, że ten międzymiastowo-miejski autobus zrobił prawie 2,5 km więcej, żeby nas wysadzić na odpowiednim przystanku.
Okolice Mosfellsbaer
Jesteśmy jeszcze lekko zszokowani, ale już zaczyna się kolejna część naszej wycieczki - dziś mamy w planie pochodzić jeszcze po Mosfellsbaer. Nie powłóczyć się bez celu, ale pójść na dwie konkretne wycieczki.
Wczoraj wypatrzyliśmy gdzie tu jest wodospad. Nie jakiś tam stopień, po którym zeskauje woda, ale naprawdę porządny, kilkumetrowy wodospad z uroczym mostkiem w tle. Ten most to wiadukt drogi nr 1, bo wodospad znajduje się prawie pod drogą .
Punkt drugi, to ocean. Minął tydzień w Islandii, cały czas mam niedosyt. Chcę znów dotknąć wód oceanu. Rzeka Varma, nad którą i tak będziemy nad wodospadem, ma tutaj swoją deltę. Chcemy dojść tak daleko jak się da, tam, gdzie Varma wpada do oceanu.
Dziś mamy tę słynną islandzką pogodę, kiedy w jednej chwili z bezchmurnego nieba robi się śnieżyca. Kiedy jesteśmy nad wodospadem, w kilka minut nadciągają czarne chmury. Zaraz nas zasypie, uciekamy schować się pod mostem. Mosfellsbaer jest cudowne, spacery tutaj to ciągłe odkrywanie nowych rzeeczy. Stoimy pod mostem podczas śnieżycy i dostrzegamy nowe miejsce, w które, już wiemy na pewno, musimy pójść. To ruiny, jak się później okaże, brytyjskich bunkrów z II wojny światowej. Te ruiny są jednak w górę rzeki, a my idziemy w dół, nad ocean. Śnieżyca mija tak szybko jak nadeszła.
Idziemy ostrożnie, to podmokły teren. Pod stopami mamy ładną zaśnieżoną łąkę, ale ważymy każdy krok, stąpamy tam, gdzie rosną kępy traw. Nie mam zamiaru zapaść się w mulisty grunt.
Docieramy w miejsce, gdzie Varna wpada do oceanu. Moja ciekawość nie zna granic. To jeszcze woda Varny czy już ocean? Jedyny sposób, jaki przychodzi mi do głowy, żeby to sprawdzić, to zamoczyć palec w wodzie i polizać. Sprawdźcie sami :)
Albumy i dokładny opis wycieczek po Mosfellsbaer tutaj >>
W każdym przewodniku można przeczytać, że to zwyczajne miasteczko rybackie. Lubię zwyczajne miasteczka.
Więcej o naszej wycieczce do Akranes tutaj
W obie strony wybieramy się w podróż autobusem nr 57, który pachnie daleką północą, bo jedzie do Akureyri 350 km dalej. Stamtąd też wraca i przejeżdża przez Akranes. Ile się może spóźnić na takiej trasie zimą? Rozsiadamy się na przystanku o czasie, odpalamy papierosa, a autobus wyłania się zza zakrętu. Punktualnie.
Wracając, kiedy zbliżamy się się do naszego przystanku, wciskamy odpowiednio wcześniej guzik "Stop" i gramolimy się do wyjścia (na Islandii praktycznie wszystkie przystanki oprócz najgłówniejszych pętli są "na żądanie", już nie raz przez polskie przyzwyczajenie kierowca autobus nam zwiał, więc teraz bardzo uważamy). Kierowca jednak nie zatrzymuje się. Zorientował się, że był wciśnięty "stop" chwilę za późno. Chcieliśmy wysiąść na przystanku przy największej w kraju drodze, dwupasmowej w tym miejscu, szybkiej trasie. Kierowca coś do nas mówi po islandzku, a pasażer, młody rudy wiking tłumaczy nam "Kierowca mówi, że zawróci i Was wysadzi tam gdzie chcecie". Macham ręką, że w porządku, możemy się przespacerować, nic się nie stało. Na takiej trasie kierowca nie zawróci tak po prostu. Autobus jednak zawraca na najbliższym rondzie. Zatrzymuje się na wysokości naszego przystanku, otwiera drzwi, wypuszcza nas pod samym domem :) Potem także musi jechać do kolejnego ronda, inaczej nie zawróci. Obliczyłam na mapie, że ten międzymiastowo-miejski autobus zrobił prawie 2,5 km więcej, żeby nas wysadzić na odpowiednim przystanku.
Okolice Mosfellsbaer
Jesteśmy jeszcze lekko zszokowani, ale już zaczyna się kolejna część naszej wycieczki - dziś mamy w planie pochodzić jeszcze po Mosfellsbaer. Nie powłóczyć się bez celu, ale pójść na dwie konkretne wycieczki.
Wczoraj wypatrzyliśmy gdzie tu jest wodospad. Nie jakiś tam stopień, po którym zeskauje woda, ale naprawdę porządny, kilkumetrowy wodospad z uroczym mostkiem w tle. Ten most to wiadukt drogi nr 1, bo wodospad znajduje się prawie pod drogą .
Punkt drugi, to ocean. Minął tydzień w Islandii, cały czas mam niedosyt. Chcę znów dotknąć wód oceanu. Rzeka Varma, nad którą i tak będziemy nad wodospadem, ma tutaj swoją deltę. Chcemy dojść tak daleko jak się da, tam, gdzie Varma wpada do oceanu.
Dziś mamy tę słynną islandzką pogodę, kiedy w jednej chwili z bezchmurnego nieba robi się śnieżyca. Kiedy jesteśmy nad wodospadem, w kilka minut nadciągają czarne chmury. Zaraz nas zasypie, uciekamy schować się pod mostem. Mosfellsbaer jest cudowne, spacery tutaj to ciągłe odkrywanie nowych rzeeczy. Stoimy pod mostem podczas śnieżycy i dostrzegamy nowe miejsce, w które, już wiemy na pewno, musimy pójść. To ruiny, jak się później okaże, brytyjskich bunkrów z II wojny światowej. Te ruiny są jednak w górę rzeki, a my idziemy w dół, nad ocean. Śnieżyca mija tak szybko jak nadeszła.
Idziemy ostrożnie, to podmokły teren. Pod stopami mamy ładną zaśnieżoną łąkę, ale ważymy każdy krok, stąpamy tam, gdzie rosną kępy traw. Nie mam zamiaru zapaść się w mulisty grunt.
Docieramy w miejsce, gdzie Varna wpada do oceanu. Moja ciekawość nie zna granic. To jeszcze woda Varny czy już ocean? Jedyny sposób, jaki przychodzi mi do głowy, żeby to sprawdzić, to zamoczyć palec w wodzie i polizać. Sprawdźcie sami :)
Albumy i dokładny opis wycieczek po Mosfellsbaer tutaj >>
Hákarl
Wracamy do domu. Mieliśmy pójść do Gudrun na próbowanie Hákarl, tymczasem czeka na nas mail od niej."Zapraszam Was na wędzoną jagnięcinę i gotowane ziemniaki w białym sosie. To jest tradycyjna potrawa, którą robimy na święta Bożego Narodzenia.
Potem będzie deser, a potem Hákarl"
Nasze żołądki nie znoszą sprzeciwu. Mniam, brzmi pysznie, przyjmujemy zaproszenie z radością.
Kiedy pojawiamy się u Gudrun, pierwszy raz poznajemy Jana, jej męża. Jan jest przesympatyczny, ma ogromną wiedzę o Islandii i potrafiłby odpowiedzieć na wszystkie nasze pytania. Ale nie mówi po angielsku. Cały czas Gudrun pośredniczy między nami, tłumaczy symultanicznie wszystkie wywody i wtrącenia. Kiedy wychodzi na chwilę do toalety, pokazujemy sobie z Janem zdjęcia i obrazy na ścianach. "Gudrun mömmu". Na szczęście "mama" i "tata" jest zrozumiałe na całym świecie. Tak sobie właśnie gawędzimy.
Jagnięcina jest pyszna. Nie potrafię się opanować, biorę dokładkę. Wszyscy na mnie czekają, aż skończę, a mi tak bardzo smakuje, że dobre wychowanie siada w kącie i załamuje ręce. Jest pysznie.
Na deser ciasto zrobione ze skyrem, wszechobecnym rodzajem jogurtu, smaczne.
No i Hákarl. Kiedy bierzemy pierwszy kawałek do ust, zapada cisza. Jan wpatruje się we mnie intensywnie. Wiem, co jem. Wiem, że może to się źle skończyć. Oni też się tego spodziewają. Na szczęście... rekin nie wrócił na talerz. Biorę dokładkę. Zaczynamy swobodną pogawędkę.
Do rekina podaje się islandzką kminkową wódkę brennivin, ale gospodarze otworzyli prezent od nas, orzechową Soplicę. Ale im smakuje, aż miło patrzeć.
Moi drodzy, jeśli będziecie kiedyś u Gudrun i Jana i będziecie chcieli sprawić im przyjemność, przywieźcie proszę z Polski orzechową Soplicę.
Opowiadamy Gudrun i Janowi także o polskim jedzeniu. Jan przypomina sobie, że jadł kiedyś jakiś pyszny polski specjał. Rozstawia dłonie, pokazuje, że to było duże. Gudrun tłumaczy: pylsa. Nie rozumiemy tego słowa, nie mamy pojęcia, co to może być. W końcu wspomagamy się internetem. Kiełbasa! O tak, kiełbasa, to pyszne, na pewno byście ją pokochali, musicie przyjechać do nas do Polski i spróbować!
Potem będzie deser, a potem Hákarl"
Nasze żołądki nie znoszą sprzeciwu. Mniam, brzmi pysznie, przyjmujemy zaproszenie z radością.
Kiedy pojawiamy się u Gudrun, pierwszy raz poznajemy Jana, jej męża. Jan jest przesympatyczny, ma ogromną wiedzę o Islandii i potrafiłby odpowiedzieć na wszystkie nasze pytania. Ale nie mówi po angielsku. Cały czas Gudrun pośredniczy między nami, tłumaczy symultanicznie wszystkie wywody i wtrącenia. Kiedy wychodzi na chwilę do toalety, pokazujemy sobie z Janem zdjęcia i obrazy na ścianach. "Gudrun mömmu". Na szczęście "mama" i "tata" jest zrozumiałe na całym świecie. Tak sobie właśnie gawędzimy.
Jagnięcina jest pyszna. Nie potrafię się opanować, biorę dokładkę. Wszyscy na mnie czekają, aż skończę, a mi tak bardzo smakuje, że dobre wychowanie siada w kącie i załamuje ręce. Jest pysznie.
Na deser ciasto zrobione ze skyrem, wszechobecnym rodzajem jogurtu, smaczne.
No i Hákarl. Kiedy bierzemy pierwszy kawałek do ust, zapada cisza. Jan wpatruje się we mnie intensywnie. Wiem, co jem. Wiem, że może to się źle skończyć. Oni też się tego spodziewają. Na szczęście... rekin nie wrócił na talerz. Biorę dokładkę. Zaczynamy swobodną pogawędkę.
Do rekina podaje się islandzką kminkową wódkę brennivin, ale gospodarze otworzyli prezent od nas, orzechową Soplicę. Ale im smakuje, aż miło patrzeć.
Moi drodzy, jeśli będziecie kiedyś u Gudrun i Jana i będziecie chcieli sprawić im przyjemność, przywieźcie proszę z Polski orzechową Soplicę.
Opowiadamy Gudrun i Janowi także o polskim jedzeniu. Jan przypomina sobie, że jadł kiedyś jakiś pyszny polski specjał. Rozstawia dłonie, pokazuje, że to było duże. Gudrun tłumaczy: pylsa. Nie rozumiemy tego słowa, nie mamy pojęcia, co to może być. W końcu wspomagamy się internetem. Kiełbasa! O tak, kiełbasa, to pyszne, na pewno byście ją pokochali, musicie przyjechać do nas do Polski i spróbować!
Mały zórz
Tą noc, jak każdą poprzednią, spędzamy na zewnątrz.
Idziemy do bunkrów, które dostrzegliśmy za dnia. Paweł robi naprawdę świetne zdjęcia, konkursowe. Na niebie dziwne chmury, rozbiegane, ścigane wiatrem, same w sobie są zjawiskiem, piękne.
Nocna sesja do obejrzenia tutaj >>
Idziemy do bunkrów, które dostrzegliśmy za dnia. Paweł robi naprawdę świetne zdjęcia, konkursowe. Na niebie dziwne chmury, rozbiegane, ścigane wiatrem, same w sobie są zjawiskiem, piękne.
Nocna sesja do obejrzenia tutaj >>
Click here to edit.

Nadal uparcie wpatrujemy się w niebo. Powoli wracamy. Odwracam się raz jeszcze i... widzę ją. Jest mała, blada, nieruchoma. Jakby z największym wysiłkiem zawisła nad horyzontem. Łatwo ją przegapić. Ale jest! Widzę ją! Jest! Poznam ją wszędzie. Teraz przypominają mi się opowieści rozczarowanych ludzi, którzy czekali na widowisko, a zobaczyli mgiełkę, która prawie wcale nie różni się od chmury.
Ale dla mnie się różni, czuję ją przez skórę i nie pomylę z żadną chmurą. Paweł jeszcze wątpi, bo naprawdę wygląda jak kolejny nocny obłok. Wyciągamy aparaty, 30 sekund naświetlania i proszę :) Zielona zórzka.
Dla mnie i tak bomba. Kiedy tutaj przyjeżdżałam, marzyłam, żeby zobaczyć chociaż taką mgiełkę. Dostałam dużo więcej, niż oczekiwałam. Ta mgiełka, gdybym miała tylko ją, musiałaby mi zastąpić całe widowisko sprzed tygodnia. Mgiełko, lubię Cię.
Zorza przyszła powiedzieć nam "żegnajcie"!
Ale dla mnie się różni, czuję ją przez skórę i nie pomylę z żadną chmurą. Paweł jeszcze wątpi, bo naprawdę wygląda jak kolejny nocny obłok. Wyciągamy aparaty, 30 sekund naświetlania i proszę :) Zielona zórzka.
Dla mnie i tak bomba. Kiedy tutaj przyjeżdżałam, marzyłam, żeby zobaczyć chociaż taką mgiełkę. Dostałam dużo więcej, niż oczekiwałam. Ta mgiełka, gdybym miała tylko ją, musiałaby mi zastąpić całe widowisko sprzed tygodnia. Mgiełko, lubię Cię.
Zorza przyszła powiedzieć nam "żegnajcie"!
07.02.2013
Copyright © 2013 Strefa Obrazu. Wszystkie zdjęcia oraz teksty publikowane na tej stronie są objęte ochroną praw autorskich